Korzystając z kilku dni przerwy na uczelni i w pracy postanowiłyśmy z Mo nawiedzić Kraków. Od początku podróży towarzyszyły niesprzyjające warunki, jednak mimo wszystko można zaliczyć ją do udanych. Dla mnie, była to pewnego rodzaju podróż sentymentalna, gdyż swego sporo sobotnich dni spędzałam w mieście Kraka.
Ale od początku. Wyruszyłyśmy z Rudy Śląskiej pociągiem do Katowic, gdzie miałyśmy się przesiąść w twór, noszący dość interesującą nazwy "regio bus". Miała to być zastępcza komunikacja autobusowa dla PKP, gdyż na odcinku Katowice-Kraków trwa remont torowiska. Po przybyciu na dworzec do Katowic (który zresztą robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie i już nie mogę doczekać się otwarcia całości obiektu), okazało się jednak, że autobus, który jest pociągiem w rozkładzie nie występuje i zatrzymuje się w bliżej nieokreślonym miejscu.
Udałyśmy się więc ostatecznie na ul. Korfantego skąd odjeżdżają klasyczne już autobusy do Krakowa. Połączenie okazało się bardzo atrakcyjne, gdyż przejazdy odbywają się co 40. minut i trwają około godziny. Wszystkich jednak, którzy liczą na spektakularną zniżkę studencką muszę rozczarować, gdyż różnica w cenie biletów wynosi zaledwie dwa złote.
Po przybyciu do naszego punktu docelowego, pierwszym co odczułyśmy, to zimno. Pogoda zdecydowanie nie sprzyjała spacerom, ale skoro już dotarłyśmy na miejsce, to cóż było robić. Najpierw nasze kroki zostały skierowane przez ulicę Floriańską na rynek. Następnie udałyśmy się na Wawel. Tu nastąpiło pierwsze rozczarowanie. Rozumiem, że w Małopolsce oszczędność to podstawa, ale takie tereny jak dziedziniec na Wawelu powinny być jednak odśnieżone. Niestety trzeba było brodzić po kostki w błocie pośniegowym, co nie powodowało pozytywnego wrażenia.
Po zobaczeniu Smoka Wawelskiego, który niestety zazionął tylko raz, odkryłyśmy tramwaj wodny, który przy naszej kolejnej wizycie w mieście królewskim koniecznie musimy "zaliczyć". Zziębnięte, przemoczone i głodne udałyśmy się do mojej ulubionej, krakowskiej knajpy, którą kilka lat temu odwiedzałam praktycznie co dwa tygodnie. Nie zawiodłam się. Wystrój Dyni pozostał niezmienny (pomijając kiczowate ozdoby walentynkowe, ale, że było to 15.02, to można wybaczyć). Zawsze przystojnych i bardzo sympatycznych kelnerów zastąpiła niestety płeć piękna, ale może akurat trafiłyśmy na taką zmianę? Mo zjadła pierogi, ja zaś uraczyłam się dyniowymi specjałami, które smakowały naprawdę wyśmienicie!
Posilone udałyśmy się na Dworzec PKS gdzie przeżyłam szok. Po pierwsze, autobusy i busy odjeżdżają w kierunku Katowic co 20 minut (tak, dobrze widzicie, co DWADZIEŚCIA minut)! Każdy z nich dodatkowo odjeżdża pełny. Połączenie jest doskonałe i w tym zakresie nie ma na co narzekać. Udało nam się wydostać z krakowskich korków i szczęśliwie i dość szybko powrócić do domu.
Niestety nie podzielimy się z Wami krakowskimi zdjęciami, gdyż karta pamięci naszego aparatu uległa destrukcji. W kolejnym wpisie Mo podzieli się z Wami wrażeniami ze swojej śląskiej ekspedycji (wreszcie udało mi się ją ściągnąć w moje rodzinne strony).
Dla wszystkich zainteresowanych lokalem gastronomicznym, o którym wspomniałam zostawiam LINK. Dojście jest bardzo proste, gdyż restauracja znajduje się nieopodal teatru Bagatela.
Pozdrawiam serdecznie z zaśnieżonego Lublina
Renia