Ads 468x60px

piątek, 20 lipca 2012

Pierwsze koty za płoty

To była długa podróż. Pierwsze schody zaczęły się już na Okęciu. Moja walizka, która miała mieć spore luzy wagowe okazała się za ciężka. Nastąpiła więc akcja „przepakuj walizkę w pięć sekund i wyrzuć półtora kilo najmniej potrzebnych rzeczy”. Pomijając wygląd uchodźców z Ukrainy akcja zakończyła się sukcesem.

Gdy już szczęśliwie wsiadłyśmy do samolotu, okazało się, że ma blisko 40 minut opóźnienia. Udało nam się jednak znaleźć odpowiednio miejsce przesiadki i wsiąść do samolotu w Rzymie. Po dotarciu do Bari przesiadłyśmy się do autobusu, który dowiózł nas na bardzo sprawnie jadący pociąg (pomijając nasz styl jechania na walizkach i różnych dziwnych ludzi o ciekawych kolorach skóry, którzy nam w tej podróży towarzyszyli, przewożąc bliżej nieokreślone rzeczy). I tu zaczęły się schody. Nie przyjechał OSTATNI autobus. Okazało się, że komunikacja autobusowa we Włoszech w niedzielę to czysta porażka. Zupełnie nie polecam tego sposobu przemieszczania się, a już na pewno nie korzystanie z ostatnich możliwych połączeń.

Wsiadłyśmy w autobus ostatniej szansy do San Giovani Rotondo (kierowca widząc naszą desperację w oczach lub zwracając uwagę na nasz urok osobisty przewiózł nas za darmo, mile nas zaskakując). Stamtąd odebrała nas Siostra z Księdzem. O północy byłyśmy JUŻ na miejscu. Dostałyśmy dość uroczy pokój. Początek zapowiadał się dość makabrycznie, bo włoski okazał się trudniejszy niż pierwotnie przewidywałyśmy. Większość Włochów ma styl mówienia „karabinu maszynowego”, a to nie ułatwiała zrozumienia.

Na szczęście nasi gospodarze postanowili jednak „wrzucić na luz”. Na początek zapoznałyśmy się z hotelem, sanktuarium, muzeum, kryptami i miasteczkiem. Wszystko jest dość urocze. Miasteczko jest bardzo urokliwe. Białe domki, wąskie uliczki, cudowny widok na morze. Jeden mankament (choć może w sumie atut) to ilość gór i schodów. Wyrobimy takie łydki, że będziemy wyglądać jak po powrocie z igrzysk :-)

W poniedziałek czeka nas pierwsza wyprawa nad morze. Wcześniej będziemy opiekować się ukraińską grupą, zrobimy napad na sklep z widokówkami, pościelimy kolejnych kilkadziesiąt łóżek i mam nadzieję, że wreszcie złapiemy nieco opalenizny.

Dorzucamy troszeczkę zdjęć i wysyłamy mnóstwo włoskich pozdrowień
Renia












Nasza podróż miała swoje plusy i minusy. Każdy etap był dość emocjonujący. Na początku lot z Warszawy do Rzymu, który okazał się dość przyjemny, nie trzęsło, nie bolały mnie uszy więc mogłam go zaliczyć do udanych. Następnie bardzo sprawnie przesiadłyśmy się do drugiego samolotu. Lot był również bardzo udany i krótki. 

Gdy wylądowałyśmy w Bari dojechałyśmy bez większych problemów na dworzec skąd odjeżdżają pociągi. Kupiłyśmy w automacie bilet na pociąg i udałyśmy się na peron. Tam poczekałyśmy kilkanaście minut i wsiadłyśmy do pociągu. My z naszymi walizkami wzbudzałyśmy ‘’litość” starszych panów, którzy pomagali nam je wnosić.
 
Podróż w pociągu była dość zabawna, zwłaszcza, że nie miałyśmy zbyt dużo miejsca na nasze rzeczy, nie mówiąc już o siedzeniu. Poradziłyśmy sobie, jednak doskonale i bez problemów dojechałyśmy do Foggi. No i tutaj zaczęły się schody.  Przede wszystkim zepsuła mi się rączka od walizki i nie miałam za bardzo jak jej ciągnąć, poza tym zaraz po wyjściu z pociągu przywitały nas ogromne schody. Na szczęście przy wnoszeniu walizek pomogli nam mili panowie : ) 

Po wyjściu z dworca spokojnie czekałyśmy na pociąg, który postanowił nie przyjechać. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że zaczął nas zaczepiać dziwnie wyglądający mężczyzna. Zaczął do nas mówić i nie chciał się odczepić więc w akcie desperacji i przerażenia zaczepiłam przypadkowego mężczyznę i zapytałam czy może nam pomóc (pierwszy raz byłam tak zdesperowana, że zaczęłam mówić bardzo szybko po angielsku i nie myślałam za bardzo o gramatyce ani o innych szczegółach).  

Na nasze szczęście przyjechał inny autobus, który jechał do San Giovani Rotondo i bardzo miły kierowca podwiózł nas bez opłat na miejsce. Tam poczekałyśmy na Siostrę Edytę i Księdza, którzy przybyli z akcją ratunkową. W Monte Sant Angelo byłyśmy w okolicach 24.00 i cieszę się, że nam się udało i mimo wszystko jestem z nas ogromnie dumna, że nam się udało :) 

Tak sobie myślę, że w Monte czujemy się już coraz lepiej i przede wszystkim swobodniej. Wiemy czego możemy się spodziewać i co mamy robić. Wczoraj jadłyśmy przepyszne lody i spacerowałyśmy sobie po miasteczku. Nadal jestem przerażona językiem, ale mając tak wielu życzliwych nauczycieli jakimi są pracownicy Sanktuarium i domu pielgrzyma na pewno uda nam się podszlifować nasze ‘’umiejętności” językowe.
Problemy z Internetem zostały przezwyciężone więc jest szansa, że będziemy pisały tutaj częściej.
Pozdrawiam
Mo

0 komentarze:

Prześlij komentarz